Gdy miałam 6, 7 albo 8 lat, wakacje zaczynały się w Wierzchucinie.
Najpierw trzeba było rzecz jasna dotrzeć z Gdańska do Bydgoszczy. Pociągiem dotrzeć, ale to się jakoś nie liczyło. Bydgoszcz była Czymś-Po-Drodze, nie miejscem samym w sobie. W Bydgoszczy wsiadało się do piętrowego osobowego składu do Wierzchucina: tak, Wierzchucin był stacją końcową. Niezbyt odległą, ale dla mnie już niemal Końcem Świata. Miejscem początku.
Z Wierzchucina szło się do gajówki - szło się steczką wzdłuż pachnących smołą torów, potem ścieżką przez sosnowy stary las, potem piaszczystą białą drogą, przy której nieliczne - bodaj trzy - gospodarstwa. Szło się strasznie długo, pół dnia; gdy wróciłam tam jako dorosła, okazało się, że to w sumie 2,5 km od stacji. I w końcu pojawiał się czerwony ceglany dom Dziadków Borowych. Gajówka. Tak, oni się tak nazywali, w mianowniku Borowa. Dziadek Jan Borowa był borowym, babcia Marta po prostu babcią. Nie byli moimi krewnymi. To chyba wtedy nie miało znaczenia.
Najbliższa wieś - 2 km w drugą stronę przez piachy - nazywała się Iwiec i była miejscem na wpół mitycznym. Sklep, kościół i szosa: rzadko się tam jeździło.
Droga w trzecią stronę wiodła na bagna i dalej do Wierzchlasu, a w czwartą prowadziła ta najważniejsza, do przystanku PKS. Stamtąd odjeżdżało się do Tucholi i do Wierzchucina. Ten przystanek był oknem na świat.
Autobusy jeździły tam chyba dość rzadko. Wychodziło się na konkretny, z dużym zapasem. Przystanek był zwykłym betonowym słupkiem ustawionym pod betonowym, w nieskończoność ciągnącym się płotem; co było za tym płotem, nie wiem do dzisiaj. Wtedy, siedząc w kucki na brzegu rozprażonej lipcowym słońcem szosy i czekając z rodzicami na autobus, wyobrażałam sobie inne wszechświaty. Za tym płotem wszechświaty.
- Tata - zapytałam kiedyś. - A jeśli zamiast autobusu przyjedzie czołg?
- Nie martw się, nie przyjedzie.
- Ale ja się nie martwię. Ja tylko pytam, jak my się nim zabierzemy. Na wierzchu? czy wsiądziemy do środka?
Nie wiem, skąd w mojej 7-letniej głowinie wziął się czołg. Nie mam w rodzinie tradycji wojskowych, a jedyna babcia, która wzięła udział w wojnie, była pielęgniarką w Marynarce Wojennej. Owszem, tata też był w wojsku - w Szkole Podchorążych Rezerwy na studiach. Ale nawet nie wiem, w jakiej konkretnie.
I tylko ten czołg. W mojej łepetynie czołg.
Wyobrażałam go sobie - dziwnie. Jako skrzyżowanie T-34 z "Czterech pancernych" z milicyjnym niebieskim transporterem opancerzonym. Lufa i gąsienice od czołgu, ale korpus transportera. Dziś myślę, że to może pokłosie grudnia '70, kiedy naprzeciw mojego bloku, przed willą, w której mieszkał Stanisław Kociołek, stał sobie BTR-60. Tak, tylko że w grudniu 1970 to ja miałam dwa lata. Nie wiem, czy mogłam coś zapamiętać. Nie wiem z drugiej strony, czy umiałabym wymyślić BTRa. I to niebieskiego jeszcze.
- Tata, a jeśli naprawdę przyjedzie tu czołg?
Siedziałam w kucki na skraju szosy i wymyślałam, co będzie. Patrzyłam na zakręt od Wierzchucina i czekałam na czołg. Asfalt był gorący i lepki, powietrze drżało z upału, szosa wciąż była pusta. W połowie lat 70.-tych mało co jeździło, a jeśli już, to ewentualnie trabanty. I traktory. I autobusy, stare sany i jelcze.
- Tata, a pojedziemy tym czołgiem?
Pamiętam, że naprawdę na niego czekałam. Że mocno w niego wierzyłam. Ku irytacji i zaniepokojeniu mojej mamy. Nie dawałam się w moim myśleniu sprowadzić na bezpieczniejsze, na normalniejsze dla małej dziewczynki tory.
Siedziałam w kucki przy szosie i czekałam na czołg.
Aż w końcu, któregoś razu, on naprawdę przyjechał.
Model BTR Zhalo z ACE w fajnym współczesnym pikselowym kamuflażu. Tak, wiem że to czysta science-fiction. Zhalo był prototypem, i jeździł w latach 70.-tych pomalowany na zielono. Wiem.
Przystanek, płot z GPM, karton, ludziki Preiser. Plus 2 żołnierze z ESCI Warsaw Pact Soldiers (dzięki, Piotr!).
Ja też tam jestem. Ta mała dziewczynka z warkoczykami.
Skala całości 1/72.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz