Strony

poniedziałek, 3 lipca 2017

Święty Mateusz, apostoł i ewangelista

Znowu z kilometrem opisu.




Święty Mateusz, apostoł i ewangelista.
Wyobraźcie sobie gościa. Gościu jest dilerem narkotyków. Sprzedaje śmierć dzieciakom z gimnazjów. Ten typ człowieka, na widok którego odwraca się głowę i udaje, że się go nie widzi. Gorzej niż zasikany menel, bo menelowi czasem się rzuci złotówkę. A tego to najlepiej byłoby zabić. 
Mateusz był celnikiem. Dziś ten zawód nie ma już tak negatywnych konotacji, jak w Jezusowej Palestynie, dlatego sięgnęłam po porównanie z dilerem, jednym z najpodlejszych sortów podłości. Mateusz był śmieciem, zdrajcą, kolaborantem. Aż przyszedł do niego Jezus i powiedział: pójdź za Mną! I gościu wstał, i poszedł, i zaczęła się opowiadać zupełnie nowa historia.
Tę ikonę zaczęłam od złotego, nie białego podkładu. Chcę uzyskać nieco bardziej wysycone natężenie światła na całości malunku.



Jest taka pieśń. Zaczyna się od słów:
"Byli zwykłymi ludźmi, jak ja, jak ty,
zarzucali swe sieci w jezioro
lub zbierali podatki w bramach miasta.
Wśród nich, o ile pamiętam, nie było nikogo uczonego, 
a Ten, którego nazywali Mistrzem, 
umarł też i został pogrzebany."
Przyjrzyjcie się twarzy i dłoniom Mateusza. Grube rysy, nos jak kartoflana buła, plastelinowe dłonie, paluchy jak serdelki. Jakiż kontrast ze smukłymi dłońmi Maryi i Jezusa!
Mateusz ma pospolitą twarz i ręce mężczyzny w średnim wieku, i włosy nie tyle kudłate, co zwyczajnie zaniedbane. Nieładny, nieefektowny, nieciekawy facet, pewnie też średnio sympatyczny. Jeden z nas. 
I taki właśnie ktoś zainteresował Jezusa.



Ta ikona - bardziej wyraźne stanie się to później, ale już teraz widać zapowiedź - pięknie pokazuje delikatność i nienachalność Bożego działania w życiu człowieka.
Mateusz. Święty. Apostoł. Autor Ewangelii. Uczeń Jezusa. Boży człowiek. I wciąż ten kartoflany nos i rozkudłaczona broda. 
Bóg nie zgasi knotka o nikłym płomyku, nie złamie trzciny nadłamanej. Tak samo nie przeciąga człowieka przez wyżymaczkę, żeby go "dopasować" do formatki pt. świętość. Bóg buduje świętość człowieka z materiału, który już jest. Z tego kartoflanego nosa i z grubych, niezręcznych rąk. Nie psuje, nie wprowadza wątpliwych udoskonaleń. Z tego, co jest, wyciąga to, co najlepsze. Święte.


Ikonowy Mateusz ubrany jest normalnie. Normalnie dla epoki i normalnie dla ikon, w tunikę i płaszcz. Tunika brązowoczerwona, płaszcz jakiś taki burozielony. Zwykłe ciuchy. Tylko z prawego ramienia biegnie złocony ozdobny pas materiału. 
To kolejny przyczynek do opowieści o normalnej, zwykłej świętości człowieka jak jasny gwint zwyczajnego. Nie jest tak, że nawróciwszy się zaczął świecić własnym światłem i trzepotać skrzydłami. Wyglądał tak samo jak przedtem, tylko - może - drobne odbłyski wewnętrznego światła na starej tunice, tylko może ciut jaśniejsza twarz. Ale trzeba umieć patrzeć, żeby takie detale wychwycić.



Zielony płaszcz, w takich trochę nijakich, trochę burych odcieniach. Zwykłe, codzienne ubranie zwykłego człowieka, który spotkawszy Jezusa wcale nie zaczął nosić bisioru ani purpury. 
I białe asysty na tunice. Asysty najczęściej bywają złote, i zawsze symbolizują rzeczywistość przemienioną dotknięciem Boga. Tutaj, nałożone na zwyczajną czerwonoziemistą tunikę, w dyskretny sposób sygnalizują, że Bóg nie niszczy, tylko rozświetla. Nie wyrzuca, tylko naprawia. 
Włosy i brodę zostawiam sobie na koniec. Na razie to tylko podkład.



Człowiek i jego dzieło. 
Zastanawialiście się kiedyś, na czym polega "natchnioność" (sorki za niezgrabny neologizm) tekstów z kanonu Pisma Świętego?
Funkcjonowały takie na przykład teorie, że Pan Bóg "dyktował" prorokowi czy ewangeliście tekst, a ten go jak małpka bez zrozumienia zapisywał. Że pisarz był swego rodzaju medium, materialną ręką i niczym więcej, pisał bezmyślnie, bez używania rozumu. Na szczęście odesłano już te pomysły do lamusa.
Każdy, kto w życiu coś stworzył - wyszył serwetkę, napisał opowiadanie, spłodził/urodził dziecko, namalował szlaczek na kubku - każda taka osoba, patrząc na swoje dzieło, choć raz w życiu doznała zdumienia: to ja? to naprawdę ja? I nie, nie chodzi teraz o narcystyczny samozachwyt. Chodzi o rodzaj uświadomienia sobie, że owszem, ja trzymam pióro, igłę czy pędzel, ale w akcie tworzenia jest poza mną Ktoś jeszcze. Ktoś Większy. Ktoś delikatny i dyskretny, nie dyktujący, a sugerujący. 
Mój Mateusz też ma w oczach tę odrobinę zaskoczenia: to ja? Naprawdę to ja napisałem?



Napis, czyli imię ikony. To znak, że już niemal koniec pracy. 
Lubię ten etap wykańczania detali. Kudłato siwiejącą głowę świętego, pozlepianą w strąki brodę, zdobienia na okładce księgi. Dyskretną, nie narzucającą się aureolę. 
Jeszcze podczyścić na koniec tło, jeszcze werniks...
Ale to już jutro.



Finał. 
Ikony są - powinny być - proste i surowe. Mogą owszem być kolorowe i ładne, nie powinny być przeładowane. I nie jest też dobrze, gdy stają się za bardzo "autorskie". Malarz powinien być za swoim dziełem schowany, niewidoczny, ukryty. 
Nadmiar zdobień na ikonie to dekadencja, nadmierny realizm i emocje oraz tzw. słodkie miny to barok. Jedno i drugie obce ikonopisarstwu. Tak samo jak epatowanie doskonałym opanowaniem warsztatu czy tzw. odważnymi eksperymentami malarskimi. 
A właścicielowi tej ikony niech Bóg we wszystkim błogosławi, amen.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz