czwartek, 19 czerwca 2025

Rediit Dominus

 Zmartwychwstanie, którego lepiej, żeby nie było. Zmartwychwstanie, które nie wyszło. 

To dla mnie bardzo osobista, niełatwa, ale i dająca wolność historia. Rodzaj pożegnania z religią. Która to religia przez wiele lat znaczyła dla mnie naprawdę bardzo, bardzo wiele. Ale teraz już nie.

Bazą tej opowieści jest doskonale wszystkim znany fresk Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej, "Sąd Ostateczny". Tyle że moja interpretacja to nie złocisty triumf życia i światła, a coś ciemnego, mrocznego, co zimne, obce i złe wypełzło z grobu. Choć lepiej, żeby w nim pozostało. 

Pod spodem, pod ostatnim zdjęciem wklejam tekst opowiadania, które pisałam równolegle z malowaniem figurek. Opowiadanie jest brzydkie i trudne, i nie zmuszam nikogo do jego przeczytania. Nie chcę, żeby ten tekst zrobił komukolwiek krzywdę, nie chcę, żeby zniszczył czyjąkolwiek relację z Bogiem. Jaka by ta relacja nie była. 

Kilgore Miniatures, skala 75 mm. 











Mario, powiedz, coś w drodze widziała



Pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy było jeszcze ciemno, Maria udała się do grobu. Szła z wonnościami, szła o kogoś wsparta. Ten ktoś bolał. Ten ktoś ją ciągnął. Potykała się, obijała stopy. Dudniło jej w uszach.

- Ale tam jest kamień u wejścia. Kto nam go odsunie?

- Poprosimy kogoś, pomoże.

- Żołnierze…

- Ciii…

Stanęła. Wcisnęła komuś węzełek z wonnościami. Skłębiona masa rąk, szat, oddechów i twarzy, załzawionych oczu i poruszających się ust.

- Zaczekajcie. Ja wejdę.

Żadna z was nie straciła dziecka. Jedynego syna. Każda z was ma dzieci. Małe, średnie i duże. Joanno, ty masz już nawet wnuki, prawda?

No tak, ja też już mogłabym mieć. Gdyby mój Jezus, gdyby jak każdy, normalnie…

Czarna jama wejścia, kamień odtoczony obok, żadnych żołnierzy w pobliżu. Błyskawicznie rozjaśniający się świt. Szare, suche, drapiące w gardle powietrze. Przekroczyła próg i natychmiast poczuła, że marznie. Wilgoć ściekała ze ścian jak pot z chorego ciała. I śmierdziało – brudem, zwierzęciem i śmiercią. Zgniłym rozkładem. Trupem. Czymś martwym i strasznym.

Tam w głębi, pod ścianą, leżał jej syn. Nagie ciało, blade i martwe. Zamknęła oczy, wsparła się dłonią o skałę. Suchą. Dlaczego tak?

Trzymała go w ramionach, kiedy… nie pamiętała. Wczoraj był szabat… więc jeszcze dzień wcześniej. Dzień Przygotowania. Już nie żył, ale ciało jeszcze ciepłe i miękkie. Bezwładny brud śmierci. Smród fekaliów, ten rodzaj brudu. Metaliczny i mięsny smród krwi.

- Zesrał się, widziałyście?

- Zamknij się, głupia ty.

Ale to prawda, miała ochotę powiedzieć. Z tego całego bólu się zesrał. I pewnie też zsikał. Tylko że tamto w upale już wyschło. A to…

Umyła. Dyskretnie. Tak żeby nikt inny nie widział. Tylko Józef stał z boku, trzymając rozpostarte płótno, osłaniając przed spojrzeniami ciekawskich. Odwracał głowę. Oddychał cicho, przez usta.

Gdy był mały, też mu zmieniałam pieluszki. Jak każda matka. Mnie też kiedyś ktoś zmieniał. I mył.

Trzymała go w ramionach, końcami palców rozczesywała skołtunione z brudu i bólu włosy. Powieki nie chciały się zamknąć. Gładziła spuchniętą, posiniaczoną twarz a ciało niespiesznie stygło w nadciągającym wieczorze.

- Zaśnij, mały skarbie mój,

Cóż ci jeszcze trzeba?

Wieczór masz, zorze masz,

Masz i gwiazdkę z nieba.

- Mario…

- Tak, połóż tutaj to płótno. Przeniesiemy go. Złap za nogi… tylko uważaj. Żeby go nie bolało!

Nie miała dość wody, żeby porządnie umyć całe ciało. Myślała, że całun musi wystarczyć.

On naprawdę wierzył, że ON go uratuje. Do końca się szarpał i krzyczał, i czekał, i wierzył. A potem umarł. I teraz nie żyje. I ja wiem, że już nic go nie boli. Ale i tak… ostrożnie, Józefie, nie skrzywdź go, ostrożnie…

Zrobiła mały krok w głąb grobu. Myślała o tej rozdzierającej chwili, gdy poinformowano ją, że oto pocznie i porodzi syna. I że nada mu imię, które brzmieć będzie Jezus. Jezus. Słowo, które do tej pory oblepiało jej język obcą, zimną drętwotą. Nie oswoiła go. Wolała mówić "synu". Ale ON, ten straszny ON, którego nie miała już siły nazywać Bogiem, i na to jej nie pozwalał. Pamiętała, co zrobił Elżbiecie i Zachariaszowi. Ten sam numer, co z jej dzieckiem, tylko pół roku wcześniej: „Jan będzie mu na imię”. A gdy Zachariasz protestował, ON ukarał go niemotą. Elżbieta natychmiast zrozumiała, że niebezpiecznie jest MU pyskować, i zajęła się wygłaszaniem mów pochwalnych pod JEGO adresem: „Pan wejrzał łaskawie i zdjął ze mnie hańbę w oczach ludzi”. ON się rozchmurzył, chłopca nazwano Janem, Zachariasz odzyskał mowę. Uczciwa transakcja, czyż nie?

Zrobiła kolejny krok.

Gdy ona sama ujrzała zwiastującego anioła, aż zrobiło jej się niedobrze. Oto poczniesz i porodzisz. Tak, próbowała się bronić. Nie rób ze mnie dziwki, prosiła. Cofała się, odwracała twarz. Gdzieś w głębi ciała wyczuwała JEGO niecierpliwość, irytację i śmiech.

Wiedziała już wtedy, że kiedyś wszystko to zostanie spisane. Spisane będą czyny i rozmowy. Żywot Mesjasza. Została wybrana. Pamiętała, co ON może zrobić tym, którzy nie są posłuszni. Co uczynił Abrahamowi, Ewie, Egipcjanom, bezimiennemu dziecku Batszeby. I innym. Dlatego sama też uklękła, przycisnęła czoło do ziemi. ON lubił takie gesty.

- Będzie on wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego – recytował obojętnie anioł - a Pan Bóg da mu tron jego praojca Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a jego panowaniu nie będzie końca. Jeszcze ci mało?

Elżbieta od lat twierdzi, że powiedziałam wtedy coś w stylu: „niech tak będzie, niech mi się stanie według TWEGO słowa”. I że potem przez całą ciążę wyśpiewywałam MU jakieś hymny uwielbienia i dziękczynienia. Nie pamiętam tego. Przepraszam.

Dostawiła drugą stopę. Mrużyła oczy. Pod ścianą nie widziała już ciała swojego syna. A powinna widzieć. W grobowcu nie było aż tak ciemno.

Zstąpił, wspomniała jeszcze siłą rozpędu. Wszedł we mnie. Zgwałcił.

Zmusiła się, by zrobić kolejny krok.

Zostało tylko ono. Moje splugawione, zainseminowane ciało.

Stała i patrzyła, jak dźwiga się z ziemi - coś skalistego, muskularnego, strasznego. Klęczało skulone, dzikie, nagie, złowrogie. Wiedziała, co to. Nie rozpoznawała. Przesunęła stopę mocniej wbijając piętę w ziemię. Żeby nie uciec.

Zwierzęce, chaotyczne ruchy w półmroku ciasnej komory skalnego grobu. Niewyraźny pomruk, jakby mówiące dopiero uczyło się używania języka:

- Ja… Z martwych… powstałem?…

Przełknęła grudę suchej śliny. Zrobiła następny krok w przód.

- Synku, syneczku mój, kochany, maleńki…

- Spierdalaj!

Nie widziała, jak podnosi rękę. Uderzenia w twarz też nie poczuła. Upadając jęknęła bardziej z zaskoczenia, niż z bólu, głową przeszorowała po ziemi. Nie wstała. Nie odważyła się. Została tak, z czołem przyciśniętym do podłoża.

Dyszał. Wciąż dyszał, z jego ciała unosiła się para. Jak z wyjętego z kotła kawałka mięsa. Dźwigał się, wstawał, narastał. Jego ręce i nogi drżały węzłami napiętych do granic mięśni. Twarz też miał inną, ale nie umiała nazwać, dlaczego. Włosy pozlepiane brudem i krwią, i też jakby nie swoje. Żółtawe. Opinające głowę trochę jak peruka, ale bardziej jak okrutna parodia korony chwały.

- Kurwa.

Nie odezwała się, nie poruszyła.

- Jednak to zrobił. Jednak mnie, kurwa, przywrócił.

Uniosła się, podpierając na łokciu.

- Nie mów tak.

Warknął coś – głuchy, zwierzęcy warkot z głębi gardzieli – ale umilkł. Stał nad nią nabrzmiały i masywny, zgarbiony pod niskim sklepieniem jaskini. Dyszał.

Był zwyczajnym dzieckiem. Może tylko zbyt cicho patrzył, zbyt rzadko pytał. Widział więcej. Robił to, co uważał za słuszne, i tylko to.
Nie w tym nawet rzecz, że dużo się modlił. Ale widział – i ona widziała to też – że ludzie słuchają go zachwyceni. Że układają się wokół jego słów jak wokół dającego ciepło i światło ogniska, i że za chwilę będą chcieli w ten ogień wskoczyć i spłonąć. W młodości sam siebie się bał, pytał, czy nie jest zbyt dziwny, czy to nie jest jakaś choroba, czy nie jest szalony – powiedziała, że nie. I dodała, że jest z niego dumna. Wtedy odszedł z domu, zaczął chodzić po Galilei i nauczać. A za nim ciągnęli uczniowie.
Czynił cuda. Mówił z serca, bez prorockiego uniesienia. To coś, co przemawiało jego ustami, coraz bardziej stawało się nim. Bronił się. Mówił coraz oszczędniej, coraz mniej słów, w końcu już tylko w przypowieściach. Ale nie zdążył zamilknąć. Nie pozwolono mu. Przegrał.
Wiedział?
Wiedział. Że bezlitośnie wykorzystają jego śmierć, to wiedział. Że niczego już nie zdoła zatrzymać, to też. Że stanie się narzędziem. Że nie będzie już człowiekiem, tylko Synem Bożym. Tak, wszystko to wiedział.
ON potrzebował mitu. Potrzebował posłuszeństwa. Więc dał im mit. Zabił swojego syna Jezusa, a po trzech dniach przywrócił go z martwych. Przywrócił Bożym Synem. Ale już nie człowiekiem.
Zabił go i przywrócił. Bo mógł.

Wyciągnęła ku niemu rękę. Stał z odwróconą głową, twarz ukrywając w zgięciu opartego o skałę ramienia. Nie zamierzał jej pomóc. Dźwigała się powoli, obolała, pokruszona, obita.

- Ubierz się – powiedziała. I wyszła.

Słońce już wzeszło. Maria mrużyła oczy. Z trudem rozpoznawała kobiety czekające przy wejściu do grobu. Jedna z nich – młoda, ładna – aż zachłystywała się głośnym, krzykliwym szlochem.

        Maria spojrzała na swoją dłoń. Palce zaciskały się na brudnej, niegdyś pewnie białej szmacie. Brudnej jak stara ścierka, nie jak zużyty bandaż. Całun? Nie pamiętała, dlaczego zabrała to z grobu.

            – Nie ma go tam? – dopytywała starsza, ciemno ubrana kobieta. – Nie ma?

            Maria patrzyła na całun. Wyrzuciłaby go, ale nie miała siły rozewrzeć palców.

            – Nie ma – głos miała słaby. – Zmartwychwstał.

          Próbowała zniknąć, ale nikt jej nie chciał przepuścić. Wszyscy krzyczeli, machali rękami, ktoś szarpał ją za ramię.

            – Mario.

            Zogniskowała wzrok. Wciąż ta starsza kobieta, ciemno ubrana.

            – Chcę...

            Ale kobieta nie słuchała. Oczy miała bystre i sprytne. Wysunęła rękę ku twarzy Marii.

            – A to? Skądże ci to?

            Maria dotknęła spuchniętego policzka. Oka też nie mogła szerzej otworzyć.

            – Nie wiem – szepnęła. – Spadłam ze schodów?

            Przeniosła wzrok na zawodzącą dziewczynę. Tamta starsza coś nadal brzęczała, ale to już nie był jej czas.

            – Czemu płaczesz?

            – Bo zabrano Pana mego i nie wiem...

            – Pana? – Maria usłyszała ostry ton we własnym głosie. – Tego chcesz?

            Dziewczyna przestała płakać. Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.

            – Nie wolno przecież inaczej. Bóg...

            Maria wcisnęła jej w ręce zeszmacony całun, odsunęła się na bok.

            – Wejdź – głos wciąż miała ostry i szybki. – I sama zdecyduj, co ujrzysz.

            Nie weszła. Nie zdobyła się nawet, by zajrzeć. Ktoś wyciągał szyję znad jej ramienia, ktoś pytał w przestrzeń: macie pochodnię? Ktoś inny mruczał, że pójdzie i przyprowadzi Piotra. Ktoś chyłkiem wyplątywał się z tłumu, wycofywał, unikał.

Nagle, w pół słowa, urwał się jazgot rozmów. Dziewczyna stała nieruchomo, wpatrzona w coś z tyłu, wysoko ponad ramieniem Marii. Maria nie obejrzała się. Nie musiała.

- Rabbuni! - dziewczyna z nagłym jękiem zatoczyła się i padła na kolana, twarz wciskając w ziemię i piach. Maria czuła, że coś ją z tyłu odpycha, jakby nacisk wielkiej łapy odgarniającej na bok przeszkodę. Utrzymała równowagę, zrobiła półobrót, dwa kroki w bok. Zmusiła się, żeby spojrzeć.

Stał w progu grobu, potężny atleta dłonią oparty o skałę. Już nie był nagi, z ramienia zwisała mu bogata, połyskliwa szata w królewskim odcieniu purpury. Dyszał, łapiąc wielkie kęsy powietrza. Maria słyszała, jak w jego gardle znów formuje się warkot: „Spierdalaj!” Jedno, jedyne słowo, które z nim pozostało, bo inne – co? - przerażone od niego uciekły. Maria wyprostowała się, twardo i ostrzegawczo patrzyła mu w oczy. Widziała, jak jej syn zaciska mocarną dłoń w pięść. Nie umiała już poczuć strachu.

Odwrócił wzrok. Przez moment bała się, że kopnie skuloną w prochu dziewczynę. Ale nie.

- Nie zatrzymuj Mnie – wyrzekł łagodnie i gładko, starannie wymawiając wielką literę. - Jeszcze, kurwa, nie wstąpiłem do Ojca.

Maria zmarszczyła brwi. Milczała.

Dziewczyna uniosła twarz z ziemi.

- Jesteś ogrodnikiem? - pytała. - Aniołem?

- Idź stąd – w gardle zmartwychwstałego narastał głuchy, bulgoczący warkot. - Idź, powiedz im… a, cholera, idź im powiedz, co chcesz. Że wstępuję do Ojca, o, może to. Niech dadzą mi spokój. No, wynocha mi stąd!

Poderwali się, rozbiegli furkocząc połami szat jak stadko spłoszonych wróbli, uciekali, zniknęli. Patrzył za nimi zziajany, wciąż napięty, masywny i sztywny. Zerknął w niebo – wzrok miał spłoszony - potem na Marię, i znów w niebo. Jego usta poruszyły się, nie wiedziała: bluźnierstwem? Modlitwą? Prośbą o łyk wody? W końcu jego spojrzenie spoczęło na Marii, niemal wgniatając ją w ziemię:

- Nie jestem już twoim synem.

Milczała, zamrożona na kształt lodowego kryształu. Nie odwróciła wzroku. W końcu to on zebrał w rękę tę lśniącą, jedwabną i złocistą szatę, i dostojnie, jakby przez lata to ćwiczył, ruszył za tymi, którzy przed chwilą od niego uciekli.

- Jan się tobą zaopiekuje! - krzyknął jeszcze. Maria odwróciła się od niego, całym ciałem jak staruszka.

- Wiem - odpowiedziała mu cicho.

Ale wiedziała, że to jeszcze nie wszystko. Ta historia musiała się domknąć, czy ona tego chciała, czy nie.

- Nie możesz tu zostać – usłyszała tuż przed końcem swojego życia i świata. - Za dużo widziałaś. Za dużo, przede wszystkim, rozumiesz.

Zamknęła oczy. Uśmiechała się.

- Śmierć? Nareszcie.

Słyszała jego oddech. Ciężki, nieprawdziwy i sztuczny.

- Śmierć? - w jego głosie też coś zgrzytało. - Zapomnij. Zabieram cię ze sobą.

Tylko mocniej zacisnęła powieki.

- Do NIEGO?

- Do NIEGO.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz