Przed recenzją będzie wstępniak ;)
Jestem już tak archiwalnym egzemplarzem modelarza, że doskonale pamiętam początek lat 80-tych i sławny z legend jednorazowy "wrzut" modeli Matchboxa do Składnicy Harcerskiej w Warszawie. Prosty samolotek kosztował wtedy 600 zł; myślę, że na dzisiejsze pieniądze byłoby to plus minus tyle samo. Chora kasa, a przecież cały wrzut rozszedł się jak ciepłe bułeczki. Et quorum pars magna fui ;)
Potem - przeskakuję kilka epok dla zwartości narracji - w sprzedaży pojawiły się modele francuskiego Hellera. W mojej pamięci nadal są piękne, doskonałe, niepowtarzalne - choć od tego czasu zestarzałam się, scyniczniałam i zgorzkniałam, i mało co mnie w modelarskim świecie zachwyca.
Gdy byłam w ogólniaku i na studiach, zbudowałam kilka plastikowych żaglowców Hellera. Miały dwie wady: 1. były strasznie duże; 2. miały dziwne żagle. "Dziwnych" skal jeszcze wtedy nie zauważałam, a może mi tylko nie przeszkadzały.
Kilkanaście miesięcy temu naprawiałam znajomemu stary model "Kuruna". Naprawiałam i zachciało mi się go kupić - dla siebie.
No i kupiłam.
Tylna strona pudełka:
Instrukcja.
Historia jednostki:
Do malowania Heller proponuje farby Humbrola. Kto dziś jeszcze maluje Humbrolem...
Ja do dziś pamiętam numery i odcienie tych farb...
Ramki. Te deski poszycia...
Żagle. Te dziwne żagle Hellera... wakuforma, no tak. Do wymiany, rzecz jasna.
I kaleczka.
Wspomnień czar :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz