Najbardziej
znanym japońskim okrętem o tej nazwie był oczywiście ciężki krążownik z 1930
roku, ale nie o nim chcę dzisiaj pisać. Mój „Takao” to nieopancerzony krążownik
z roku 1888, malutki słodki brzydal, którego żywiczny model wydał niedawno
rosyjski Kombrig.
Zbudowany
został w Japonii, lecz według projektu Francuza Emila Bertina, jednego z
twórców francuskiej „Młodej Szkoły”, i tę francuskość widać w jego sylwetce, w
rozwiązaniach detali, w kształtach kadłuba. „Takao” był jedną z pierwszych
nowoczesnych japońskich konstrukcji okrętowych, z racji niewielkich rozmiarów
klasyfikowano go również jako kanonierkę lub korwetę. W służbie w latach
1889-1911, wziął udział m.in. w bitwie pod Weihaiwei i pod Cuszimą. Niespecjalnie
się jakoś zasłużył. Taki klasyczny kurdupel, koń roboczy floty.
Okręty
z tego okresu są „rosochate”. Kanciasta sylwetka, pokład najeżony lufami,
żurawikami, rozbudowane maszty, wysokie kominy, uroczo archaiczne nadbudówki.
Czasem nawet wanty i mniej lub bardziej szczątkowe ożaglowanie. „Takao” też
taki jest. Jednym się to podoba, innym nie. Kwestia gustu. Ja takie poczwarki
uwielbiam.
W
małym (ale i tak za dużym) miękkim pudełku znajdujemy dwukartkową instrukcję i
garść części z szarej, bardzo gładkiej żywicy.
Ale wracając
do „Takao”: nie ma w nim, jak w niektórych modelach, grubego i wrednego w
odcinaniu kanału wlewowego; wystarczy delikatnie przeszlifować linię wodną drobnoziarnistym
papierem ściernym. Purystów zapewne zmartwi fakt, że deski nie są dzielone w
poprzek, biegną przez całą długość pokładu. Zostały też dość topornie
wytrasowane. Paradoksalnie, może to ułatwić malowanie: farba nie zaleje linii
podziału. Kolejne deskowane elementy – pokłady mostka i pomostów – znajdujemy
na cienkiej żywicznej „błonce”. Ja osobiście niezbyt lubię to rozwiązanie, bo
trudno jest zeszlifować błonkę idealnie równo, niczego przy tym nie
uszkodziwszy. Poręcze nadburci są trochę grubawe, ale ujdzie. Ostatecznie
zresztą można je na własną rękę pocienić.
Nadbudówki –
niewiele ich na tym okręcie – miewają troszeczkę krzywo wytrasowane okna i
drobniutkie bąbelki nadlewek w rogach. Trzeba je będzie uważnie oczyścić. Nie
powinno to być trudne, jedynie trochę czasochłonne.
Armaty
i działka odlane są w całości, połączone z klockiem cieniutkim, precyzyjnym
kanałem wlewowym. Teoretycznie można by powalczyć z wymianą luf na metalowe,
ale moim zdaniem nie jest to konieczne. Trochę tak, jak z armatami Niko: też są
w całości żywiczne, też można wymieniać – i też nie ma sensu. Oczywiście: jeśli
komuś zamarzy się zmiana kąta podniesienia luf, nie będzie miał wyjścia. W tej
chwili wszystkie są w pozycji „na zero”.
Absolutnie
nieziemsko wygląda za to klocek z nawiewnikami – których na „Takao”, jak na
każdym okręcie tamtej epoki, było mnóstwo – i żurawikami. Cieniutkie,
delikatne, niepołamane – a w każdym nawiewniczku nawiercony otworek chwytu
powietrza. No szacunek, proszę państwa. Aż się ich nie chce wymieniać na
blaszkowe czy nawet druciane.
Obiecałam,
że wrócę do kwestii blaszki. Nie ma jej, ale w tym modelu nie jest to jakiś
wielki dramat. „Takao” miał sylwetkę bardzo klasyczną, i wystarczy sięgnąć po
różne „generic” blaszki, które każdy okrętowiec pewnie ma w magazynku. Dorobić
trzeba będzie relingi (niedużo, głównie na fordeku), drabinki i trapy, rury
parowe komina, wanty, może bulaje i drzwi. Wszystko typowe, łatwe do
pozyskania. Największy problem może być z wantami; mnie osobiście niedawno
udało się kupić blaszkę jakiegoś chińskiego producenta, zawierającą te detale w
kilku różnych rozmiarach. Lecz kto nie ma, będzie musiał dziergać wanty
ręcznie. I to właśnie może być najbardziej pracochłonny element modelu.
Nieco
większy problem będzie ze znalezieniem zdjęć okrętu, mogących pomóc w budowie.
Przeglądając internet trafiłam na raptem kilka fotek, z czego najładniejsza
została zreprodukowana na okładce pudełka. „Takao” nie był „gwiazdą medialną”
floty japońskiej, nie doczekał się profesjonalnych sesji zdjęciowych. Chcąc
wzbogacić model, pozostanie posłużyć się per analogiam zdjęciami pokrewnych
jednostek, bo, jak wspominałam, jego sylwetka jest absolutnie typowa dla tamtej
epoki.
Ładny,
malutki modelik, po zbudowaniu i olinowaniu powinien nabrać delikatnego i w
taki miły sposób rosochatego wyglądu – powinien, jak ja to nazywam,
„spuchacieć” i przyciągać oko sporą ilością detali pomimo niezbyt napakowanej
sylwetki. Można mu jeszcze dołożyć żagielki, i wtedy w ogóle już będzie
ciekawy. Ja w każdym bądź razie planuję go ożaglować. I wkomponować w jakąś
odpowiednio dynamiczną dioramkę.
O, na przykład taką...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz