sobota, 8 lipca 2017

Iwiec: Droga do Rivendell

Wyprawa w głąb.

Iwiec to maleńka, zapyziała wioseczka przy szosie z Tucholi do Wierzchucina, w województwie kujawskopomorskim, na północny zachód od Bydgoszczy. Do położonej w lasach pod Iwcem gajówki jeździłam w dzieciństwie na wakacje. Cały lipiec przez pierwsze 14 lat mojego życia. I potem w obowiązkowych powakacyjnych sprawozdaniach w szkole raportowałam na piśmie co wrzesień to samo: chodziłam z mamą na spacery do lasu, zbierałam grzyby i jagody. Nie kąpałam się, bo nie ma tam jeziora ani rzeki. Nie opalałam się, bo nie lubię. Krów nie doiłam, bo mama nie pozwalała, a konia gospodarze nie trzymali. Zresztą mama też by nie pozwoliła.
Nudy, nie?
To było miejsce i czas, które ukształtowały mnie dzisiejszą.

Po ponad 30 latach pojechałam tam znowu. Na zwiad. Ze świadomością, że nic już nie będzie takie samo, i wcale nie tego zresztą szukałam. Chciałam sprawdzić, czy Iwiec - moje osobiste Rivendell - po latach wpuści mnie do środka. Bo ono nie każdego wpuszcza. Moja mama na przykład, jeżdżąc tam przez 14 lat, nigdy nie nauczyła się bezbłędnie wracać ze wsi do gajówki. Zawsze skręcała nie tam, gdzie trzeba. Śmiałam się, bo to przecież tak, jakby człowiek nie mógł trafić na przystanek autobusowy albo mylił drzwi w szkole czy urzędzie, gdzie od lat pracuje. Za to gdy mama wyjeżdżała z Iwca, nigdy nie błądziła. Śmiałam się. Dopiero dziś rozumiem, że Rivendell jej z jakichś powodów nie chciało. Jej i mnóstwa innych ludzi, skądinąd. I nie pojmuję, dlaczego i za co zechciało chcieć mnie.

Trafiłam bez pudła. Odnalazłam wszystko, co było tam kiedyś, i to, co pojawiło się dopiero niedawno. Choć owszem, topograficznie zmieniło się wszystko. Gajówka stoi w lesie normalnie użytkowanym, hodowanym na drewno: stare kwartały się wycina, sadzi młode. Coś, co kiedyś było Kurkowym Zagajnikiem, teraz jest rzadkim, jałowym laskiem złożonym z trzydziestoletnich sosnowych podrostków. Na miejscu Starego Lasu rosną młodziutkie brzózki. Dzikowe Bagniszcze wyschło. Czarne Jodły wycięto, rozświetlając suchą ściółkę. A Poziomkowa Polana zarosła chaszczami. I tak dalej.

Nie, nie szukałam wspomnień, i nie miał to być powrót do przeszłości. Zwiad, wyłącznie informacyjny zwiad. Co tam teraz, jak tam teraz. Bez nostalgii, bez odwołań, bez smęcenia, że kiedyś, że lepiej, że dlaczego. Nie miałam wobec tego miejsca żadnych oczekiwań. Odnalazłam - głębię prawdziwego Rivendell, Ostatniego Przyjaznego Domu na zachód od Morza.

Zdjęcia oczywiście nic o tem miejscu nie powiedzą. Są płaskie, a Rivendell to miejsce, które wyrosło Pomiędzy, w czasoprzestrzeni wielowymiarowej, niedostępnej dla zmysłów jak tesserakt. I na koniec fotorelacji nie będzie żadnego Morału. I żadnych Miejsc-Wartych-Obejrzenia pomiędzy. Ot, zwykły las. Nic więcej.

Bardzo możliwe, że to miejsce ważne jest tylko dla mnie. I o to też nie mam do nikogo pretensji.

Droga do Rivendell zawsze zaczynała się w Bydgoszczy. Do której trzeba było dojechać z Gdańska pociągiem dalekobieżnym, i tam przesiąść się na lokalny. Podróż trwająca pół dnia. Odtworzyłam tę marszrutę, choć wygodniej być może byłoby jechać przez Laskowice.

Bydgoszcz zawsze była dla mnie miastem kosmitów. Nie lubiłam jej i nie lubię. Teraz, czekając na przesiadkę, znalazłam dla niej nową nazwę: Angmar, Miasto Upiorów. Puste ulice, atrapy ludzi, straszna swą  martwą nowoczesnością skorupa odremontowanego dworca.Ulica Dworcowa jak śmierdząca zgnilizną katakumba, w której nie wiadomo już, kogo pochowano. Okej, w dzielnicach turystycznych, nad Brdą, jest zapewne inaczej. Nie chcę tam wracać, coraz bardziej nie.

Na zdjęciach poniżej - szkielety wagonów, remontowanych w Pesie. Martwota i pustka. Bydgoszcz.



Wierzchucin, węzłowa stacja kolejowa, mój punkt prawie docelowy. To właśnie tam złapałam fascynację infrastrukturą kolejową, której do dziś nie rozumiem, ale którą podziwiam. Autobusy PKS już tam nie jeżdżą, został po nich jedynie zardzewiały słupek przystankowy. Ale wciąż stoi "szubienica" do wyznaczania skrajni ładunku na wagonach. I te stada śpiących semaforów.

Zapach też jest ten sam: ostra woń smoły, przesuszonych kolejowych podkładów, upału i drewna.

Wierzchucin jest jak Stary Most na Brandywinie, jak Zielony Mur w Shire: zaraz za nim kończy się oikumena a zaczyna tajemniczy i ciemny Stary Las.



Potem wchodzi się w las. I zaczynają się TE drogi - białe, pylne trakty, prowadzące znikąd donikąd. Ścieżynki w Starym Lesie, zamykające się za nieostrożnym wędrowcem. To one bronią wstępu do Rivendell. A czasem potrafią zaprowadzić prościutko do celu. Gdy chcą.




Dwór Elronda chowa się za drzewami. Nie, tu w zasadzie nie ma innych domostw. Tu nawet nie ma puszek ani śmieci wyrzucanych przez bezmyślnych turystów. Bo turystów nie ma tu też.


Kurhany, czyli Stary Spalony Dom. Był Stary i Spalony już 40 lat temu. Ponoć od pioruna. Dziś pozostała po nim zaledwie kępa zdziczałych bzów.



Wysuszona ściółka w Starym Kurkowym Lesie. Tak zawsze wyobrażałam sobie jałowe pustkowia między Wichrowym Czubem a Brodem Bruinen.



Droga na Poziomkową Polanę, czyli Wielki Gościniec Wschodni z Szarej Przystani do Rivendell. Tutaj, w tym świecie, pętlą oplata wszystkie Ważne Miejsca i Czasy.


Turzyca, pajęczyny, jagodowe krzaki. Nic specjalnego. Po prostu.



Poziomkowa Polana. Idąc dalej można ponoć dojść do Wierzchlasu. Paprocie zawsze rosły tutaj ogromne, a na łące pasły się konie.


Droga do Dębów. Za tamtym zakrętem kończy się las, w którym spotykało się elfy.



Dęby. Stare Dęby, Czarne Dęby, huornowie tamtego świata. Nigdy nie umiałam się ich bać.


Tylko Strażnicy znają nazwy wszystkich motyli i kwiatów.




Samotna Łąka. Dziś pasą się tu tylko bociany.


Dzikowe Bagnisko wyschło. Zostały uschnięte jałowce i żuki gnojaki. Zawsze je lubiłam. Są takie śliczne.




Rivendell. Biały Dwór Elronda. Przez lata był nieotynkowany, ceglano-czerwony.



 A ta droga wiedzie już ku podnóżom Gór Mglistych. Ale to za moment, za moment...


Jeszcze jeden rzut oka. Nie wchodziłam do środka. Elfy już stamtąd odeszły, z Szarej Przystani odpłynęły za Morze.



Domowa lipa na podwórku, moje prywatne Białe Drzewo. Tak, wiem, to nie jest lipa. Nieważne.


Kocanka, złoty chwast. Gdy wyschnie, pachnie suchą, sypką przeszłością.



Zimna i podmokła, i trochę zawsze straszna Kępa. Siedziba huornów, a zarazem Komarowe Bagnisko. Nieduża. W moim Rivendell wszystko jest małe i bliskie.


Z Kępy, idąc od szosy, po raz pierwszy widziało się Dom. Te ostatnie metry często się biegło, i było to niczym bieg od Brodu Bruinen.



Ku podnóżom Gór Mglistych.



Podejście na Przełęcz Czerwonego Rogu. Obiektywna różnica poziomów - jakieś 10-15 metrów. Suchy, sypki, łapiący za stopy piach: trudno tam było iść.





Jamka mrówkolwa.


A kawałek dalej macierzanka.


I niebo z kołującym jastrzębiem.


I błękitne, delikatne chabry.



I kule dmuchawców.


I Brama Morii: miejsce, gdzie jeden tor rozdziela się na bocznice i rozjazdy. Znak, że za moment już stacja Wierzchucin. I zamknęło się koło. Podróż dobiegła kresu.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz