Święty Mateusz, apostoł i ewangelista.
Wyobraźcie sobie gościa. Gościu jest dilerem narkotyków. Sprzedaje śmierć
dzieciakom z gimnazjów. Ten typ człowieka, na widok którego odwraca się głowę i
udaje, że się go nie widzi. Gorzej niż zasikany menel, bo menelowi czasem się
rzuci złotówkę. A tego to najlepiej byłoby zabić.
Mateusz był celnikiem. Dziś ten zawód nie ma już tak negatywnych konotacji, jak
w Jezusowej Palestynie, dlatego sięgnęłam po porównanie z dilerem, jednym z
najpodlejszych sortów podłości. Mateusz był śmieciem, zdrajcą, kolaborantem. Aż
przyszedł do niego Jezus i powiedział: pójdź za Mną! I gościu wstał, i poszedł,
i zaczęła się opowiadać zupełnie nowa historia.
Tę ikonę zaczęłam od złotego, nie białego podkładu. Chcę uzyskać nieco bardziej
wysycone natężenie światła na całości malunku.
Jest taka pieśń. Zaczyna się od słów:
"Byli zwykłymi ludźmi, jak ja, jak ty,
zarzucali swe sieci w jezioro
lub zbierali podatki w bramach miasta.
Wśród nich, o ile pamiętam, nie było nikogo uczonego,
a Ten, którego nazywali Mistrzem,
umarł też i został pogrzebany."
Przyjrzyjcie się twarzy i dłoniom Mateusza. Grube rysy, nos jak kartoflana
buła, plastelinowe dłonie, paluchy jak serdelki. Jakiż kontrast ze smukłymi
dłońmi Maryi i Jezusa!
Mateusz ma pospolitą twarz i ręce mężczyzny w średnim wieku, i włosy nie tyle
kudłate, co zwyczajnie zaniedbane. Nieładny, nieefektowny, nieciekawy facet,
pewnie też średnio sympatyczny. Jeden z nas.
I taki właśnie ktoś zainteresował Jezusa.
Ta ikona - bardziej wyraźne stanie się to później, ale już
teraz widać zapowiedź - pięknie pokazuje delikatność i nienachalność Bożego
działania w życiu człowieka.
Mateusz. Święty. Apostoł. Autor Ewangelii. Uczeń Jezusa. Boży człowiek. I wciąż ten kartoflany nos i rozkudłaczona broda.
Bóg nie zgasi knotka o nikłym płomyku, nie złamie trzciny nadłamanej. Tak samo
nie przeciąga człowieka przez wyżymaczkę, żeby go "dopasować" do
formatki pt. świętość. Bóg buduje świętość człowieka z materiału, który już
jest. Z tego kartoflanego nosa i z grubych, niezręcznych rąk. Nie psuje, nie
wprowadza wątpliwych udoskonaleń. Z tego, co jest, wyciąga to, co najlepsze. Święte.Mateusz. Święty. Apostoł. Autor Ewangelii. Uczeń Jezusa. Boży człowiek. I wciąż ten kartoflany nos i rozkudłaczona broda.
Ikonowy Mateusz ubrany jest normalnie. Normalnie dla epoki i
normalnie dla ikon, w tunikę i płaszcz. Tunika brązowoczerwona, płaszcz jakiś
taki burozielony. Zwykłe ciuchy. Tylko z prawego ramienia biegnie złocony
ozdobny pas materiału.
To kolejny przyczynek do opowieści o normalnej, zwykłej świętości człowieka jak
jasny gwint zwyczajnego. Nie jest tak, że nawróciwszy się zaczął świecić
własnym światłem i trzepotać skrzydłami. Wyglądał tak samo jak przedtem, tylko
- może - drobne odbłyski wewnętrznego światła na starej tunice, tylko może ciut
jaśniejsza twarz. Ale trzeba umieć patrzeć, żeby takie detale wychwycić.
Zielony płaszcz, w takich trochę nijakich, trochę burych
odcieniach. Zwykłe, codzienne ubranie zwykłego człowieka, który spotkawszy
Jezusa wcale nie zaczął nosić bisioru ani purpury.
I białe asysty na tunice. Asysty najczęściej bywają złote, i zawsze symbolizują
rzeczywistość przemienioną dotknięciem Boga. Tutaj, nałożone na zwyczajną
czerwonoziemistą tunikę, w dyskretny sposób sygnalizują, że Bóg nie niszczy,
tylko rozświetla. Nie wyrzuca, tylko naprawia.
Włosy i brodę zostawiam sobie na koniec. Na razie to tylko podkład.
Człowiek i jego dzieło.
Zastanawialiście się kiedyś, na czym polega "natchnioność" (sorki za
niezgrabny neologizm) tekstów z kanonu Pisma Świętego?
Funkcjonowały takie na przykład teorie, że Pan Bóg "dyktował"
prorokowi czy ewangeliście tekst, a ten go jak małpka bez zrozumienia
zapisywał. Że pisarz był swego rodzaju medium, materialną ręką i niczym więcej,
pisał bezmyślnie, bez używania rozumu. Na szczęście odesłano już te pomysły do lamusa.
Każdy, kto w życiu coś stworzył - wyszył serwetkę, napisał opowiadanie,
spłodził/urodził dziecko, namalował szlaczek na kubku - każda taka osoba, patrząc
na swoje dzieło, choć raz w życiu doznała zdumienia: to ja? to naprawdę ja? I
nie, nie chodzi teraz o narcystyczny samozachwyt. Chodzi o rodzaj uświadomienia
sobie, że owszem, ja trzymam pióro, igłę czy pędzel, ale w akcie tworzenia jest
poza mną Ktoś jeszcze. Ktoś Większy. Ktoś delikatny i dyskretny, nie dyktujący,
a sugerujący.
Mój Mateusz też ma w oczach tę odrobinę zaskoczenia: to ja? Naprawdę to ja napisałem?
Napis, czyli imię ikony. To znak, że już niemal koniec
pracy.
Lubię ten etap wykańczania detali. Kudłato siwiejącą głowę świętego, pozlepianą
w strąki brodę, zdobienia na okładce księgi. Dyskretną, nie narzucającą się
aureolę.
Jeszcze podczyścić na koniec tło, jeszcze werniks...
Ale to już jutro.
Finał.
Ikony są - powinny być - proste i surowe. Mogą owszem być kolorowe i ładne, nie
powinny być przeładowane. I nie jest też dobrze, gdy stają się za bardzo
"autorskie". Malarz powinien być za swoim dziełem schowany,
niewidoczny, ukryty.
Nadmiar zdobień na ikonie to dekadencja, nadmierny realizm i emocje oraz tzw.
słodkie miny to barok. Jedno i drugie obce ikonopisarstwu. Tak samo jak
epatowanie doskonałym opanowaniem warsztatu czy tzw. odważnymi eksperymentami
malarskimi.
A właścicielowi tej ikony niech Bóg we wszystkim błogosławi, amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz