środa, 2 grudnia 2020

Wojna pomyłek. Szkic do dioramy.

 


Dziś coś innego niż zwykle na chomiczkowym blogu. Znaczy tzw. podkład historyczny pod dioramę, która się nawet jeszcze nie zaczęła budować... choć owszem, zaprojektowana już jest. 

Cały koncept wziął się stąd:

Znaczy pomysł zakupu przez Polskę starego francuskiego krążownika to coś, co się zdarzyło naprawdę. Zdeklasowany francuski D'Entrecasteaux, chwilowe polskie imię Władysław IV, docelowe - Bałtyk. Służył jako hulk (okręt bez napędu) aż do 1939 roku. Potrzebny i przydatny mniej więcej tak, jak żabie siodło. No ale. Tak było.

Springsharp (de Villars) w swoim artykule o chińskim hipotetycznym krążowniku Qin wymyślił okręt z centralnie umieszczonym, pojedynczym mamucim (jak na tamtą epokę) długolufowym działem 340 mm w całkiem już nowoczesnej wieży na śródokręciu. Na poniższym rysunku widać to działo dość dokładnie:



(źródło: http://springsharp.blogspot.com/2020/11/chinskie-krazowniki-typu-qin.html)

Sama sylwetka krążownika to bardziej Dupuy de Lome niż D'Entrecasteaux, ale mniejsza. Idea jak najbardziej do zrealizowania również na okręcie podobnym do D'E. Jeśli idzie o model, to "przebudowa" będzie bajecznie wręcz prosta: wystarczy zdjąć środkowy komin i na obnażonym w ten sposób pokładzie usadowić armatę:


(źródło: https://www.jadarhobby.pl/armo-70012-1700-orp-baltyk-ex-dentrecasteaux-p-51189.html)

Ale o przebudowie opowiem więcej, gdy już zacznę dłubać przy tym modelu; póki co wróćmy do rysu historycznego.

Wyobraźmy sobie, że Polska kupiła ten okręt - niechby we Francji nazywał się D'Esnambuc, na cześć XVII-wiecznego francuskiego pirata - w roku 1919. Przyjmijmy, że byłby przyrodnim bratem albo kuzynem realnego D'Entrecasteaux, o podobnym przebiegu służby i podobnym zużyciu mechanizmów. I podobnie niedrogo by się go udało odkupić. W 1919 roku na pewno byłby jeszcze na chodzie, do Polski - do Gdańska - przyszedłby sam, może w asyście holowników. Otrzymłby imię Władysław IV. Wyremontowany, odpicowany, zostałby rzecz jasna flagowcem naszej Marynarki Wojennej. Zajmowałby się dumnym pokazywaniem bandery, choć z racji wieku daleko poza Bałtyk by już nie wypłynął. Niemniej - i to okoliczność szalenie ważna dla dalszego przebiegu wypadków - jego wpływ na polskie narodowe ego byłby nie do przecenienia. 

Przeskoczmy teraz o 13 lat w przód, do wczesnego lata 1932. Dla potrzeb konstrukcji tej alternatywnej historii przyjęłam, że geopolityka się w zasadzie nie zmieniła. Znaczy - do kryzysu gdańskiego doszło również.

Wizyta 3 brytyjskich niszczycieli w Gdańsku przebiegała zatem zupełnie tak samo, jak w realu, tyle że na powitanie wypłynęły im dwa okręty: krążownik ORP Władysław IV i niszczyciel ORP Wicher. Do portu gdańskiego wszedłby jedynie Wicher, ociężałego, bambaryłowatego Władysława przezornie zostawiając na redzie Gdańska. Zresztą: jak wiadomo, dowódca Wichra, kmdr por. T.Podjazd-Morgenstern, otrzymał rozkazy zezwalające mu nawet na otwarcie ognia "w razie obrazy polskiej bandery"; miał wówczas ostrzelać najbliższy urzędowy budynek w Gdańsku. 130-mm, szybkostrzelne działa Wichra nadawały się do tego celu znacznie lepiej, niż 340-mm armata Władysława, zdolna strzelać nie częściej niż 1 strzał na 6-7 minut. 

Był też drugi powód pozostawienia krążownika na redzie: otóż na wysokości Westerplatte stał od kilku dni niemiecki pancernik SMS Schleswig-Holstein, stareńki predrednot, ówczesny flagowiec Reichsmarine. Stał, bo - wersja oficjalna - doznał awarii maszyn i próbował ją opanować siłamim załogi, nie wzywając na pomoc holowników. Potencjalny wstyd byłby tym większy, że świadkami hańby niemieckiej myśli technicznej byliby Brytyjczycy. Schleswig-Holstein podniósł zatem na flaglinkach komplet sygnałów oznaczających, że ma awarię, nie może się poruszać i sugeruje, aby opływać go szerokim łukiem; 14. czerwca 1932, około 21.00, awarię udało się usunąć, i okręt zaczął się szykować do odejścia na wschód, jak najdalej od stojących w Gdańsku brytyjskich i polskiego niszczycieli. Dowódca Władysława IV, i zarazem całego polskiego zespołu, kmdr por. Roman Stankiewicz wysłał o 21.17 na Schleswiga Holsteina pytanie: co robicie i czy musicie robić to teraz, w samym środku kurtuazyjnej wizyty Brytyjczyków? 

Niemcy nie odpowiedzieli, przynajmniej nie radiem. Stankiewicz zeznał wprawdzie w złożonym dwa dni później raporcie, że usiłowali nadać jakiś komunikat ręcznie, za pomocą flag, jak również, że spuszczono na wodę motorówkę ze Schleswiga, która skierowała się mniej więcej w stronę polskiego krążownika - lecz sygnały flagami były z racji zapadającego już zmroku nieczytelne, zaś motorówka, nawet jeśli wiozła meldunek, nie zdążyła dopłynąć na czas. O 21.32  zaobserwowano obracające się na Schleswigu-Holsteinie wieże artylerii głównej; kmdr Stankiewicz natychmiast przesłał na niemiecki pancernik żądanie bezzwłocznego zaniechania wszelkich nieprzyjaznych działań pod groźbą otwarcia ognia, postawił też załogę Władysława IV w stan alarmu bojowego. Również do Gdańska na Wichra przekazano o 21.36 informację o "wykonywaniu nieprzyjaznych gestów" przez niemiecki pancernik. Wobec braku reakcji ze strony Niemców, Stankiewicz dał o 21.40 rozkaz otwarcia ognia. 

Pierwszy pocisk trafił Schleswiga-Holsteina w lewą burtę na wysokości wieży dowodzenia. Prawdopodobnie w wyniku tego strzału zginęła cała załoga mostka na niemieckim okręcie. Krążownik zaczął się obracać w taki sposób, jakby zamierzał wziąć na cel stojące w gdańskim porcie okręty, i o 21.47 rzeczywiście oddał niepełną (z 3 luf) salwę w kierunku miasta, powodując spore zniszczenia w obrębie ul. Ogarnej i Mostu Krowiego (pod gruzami zburzonych budynków zginęło 11 cywilnych mieszkańców Gdańska). W tym czasie Władysław IV był już gotów do oddania drugiego strzału, który zmiótł maszt ze Schleswiga-Holsteina. Do walki włączył się Wicher, z gdańskiego portu mimo trudnych warunków celnie ostrzeliwując niemiecki krążownik; Schleswig-Holstein zatonął po eksplozji w magazynie prochu o godz. 22.32, zabierając ze sobą niemal 500 marynarzy i oficerów z 767-osobowej załogi. 

W Gdańsku rozpętała się chaotyczna strzelanina, z jednej strony podsycana przez próbujące się wedrzeć do portu uzbrojone w broń długą oddziały gdańskiej policji, z drugiej przez kontratakujących polskich marynarzy z Wichra i - od około północy - 50-osobowy oddział wydzielony z załogi polskiej składnicy tranzytowej na Westerplatte. Brytyjskie niszczyciele nieniepokojone opuściły port; Wicher odszedł aż na wysokość Wisłoujścia i stamtąd prowadził ogień. Walki zakończyły się dopiero przed południem dnia 15 czerwca, gdy funkcjonariusze 4. i 5. Inspektoratów Straży Granicznej z Tczewa i Gdyni ostatecznie rozbroili gdańskich schupowców i zajęli Gdańsk. 

Tak oto owego 15 czerwca 1932 Rzeczpospolita zupełnie nieoczekiwanie znalazła się w stanie wojny z Republiką Weimarską. 

Już 15 czerwca wieczorem prezydent Republiki, sędziwy Paul von Hindenburg, zażądał opuszczenia Gdańska przez wojsko polskie i przywrócenia status quo ante. Marszałek Józef Piłsudski odpowiedział 24-godzinnym ultimatum, ogłaszając mobilizację i domagając się oddania Polsce Prus Wschodnich i Śląska; wobec jego bezskutecznego upływu armia polska przekroczyła o północy 16/17 czerwca granice Niemiec. 

Jednostki Frontu Północnego (dowódca gen. Kazimierz Sosnkowski) wyprowadziły atak na Prusy Wschodnie, otrzymały zadanie pobicia miejscowych sił niemieckich, okupacji zdobytych terenów częścią sił, zaś część została przesunięta na Pomorze w celu wspacia działającego tam Korpusu Interwencyjnego.

Korpus Interwencyjny na Pomorzu (gen. Tadeusz Kutrzeba) opanował Gdańsk by następnie wyprowadzić uderzenie na Pomorze "niemieckie".

Front Zachodni (gen. Edward Śmigły-Rydz) atakował na zachód, obsadził linię Odry, wyprowadził też pomocnicze uderzenie na północ, czyli na Pomorze.

Front Południowo-Zachodni (gen.dyw. Stefan Dąb-Biernacki, później gen. Władysław Sikorski) otrzymał zadanie dojścia do linii Odry, okupacji zajętego terenu i nawiązania na północy łączności z Frontem Zachodnim. Niestety, Dąb-Biernacki nie sprostał powierzonym zadaniom. Mając pod swoimi rozkazami łącznie 6 dywizji piechoty, 2 brygady kawalerii powinien jak najszybciej opanować częścia sił niemiecką część Górnego Śląska i szybko wyjść na linię Odry, co uniemożliwiłoby przejście przez nią i wejście do walki jednostek 3 dywizji Reichswehry, oraz nawiązać kontakt z jednostkami Frontu Zachodniego. Proste? Nie dla Biernackiego. Totalnie ignorował pracę swojego sztabu, nie interesował się wysłanymi rozkazami lub je zmieniał, nie informując o niczym sztabu. Spowodowało to totalny chaos: linie marszu poszczególnych dywizji przecinały się, dwie dywizje dostały identyczne cele i zadania, zaś jedna, której zadania Dąb osobiście odwołał, nowych nie otrzymała w ogóle. Z kawalerią też namieszał. Brygada, która miała walczyć na południu jego ugrupowania, dostała rozkaz marszu na północ i zabezpieczenia północnego skrzydła frontu, ta która znajdowała się na połnocy - została wysłana forsownym marszem na południe i na zachód w celu dotarcia do mostów na Odrze i ich wysadzenia. Spowodowało to, że już 2. dnia ofensywy nikt nad niczym nie panował. Kolejne rozkazy potęgowały tylko zamieszanie. Jednostki 3. niemieckiej dywizji przeszły przez Odrę i na przedpolach Wrocławia mimo mniejszych sił odrzuciły jedną z naszych dywizji piechoty. Nie lepiej szło na południu, gdzie nieregularne formacje niemieckie w miastach związały całą naszą dywizję. Tu też panował bałagan, a Biernacki raportował Piłsudskiemu, że to wina jego podwładnych, że żołnierz jest tchórzliwy i nie chce walczyć itp. Na szczęście Dziadek nie dał się nabrać i 21 czerwca odwołał go z dowództwa, mianując na jego miejsce Sikorskiego. Ten bardzo szybko opanował sytuację. Siłami dwóch dywizji wyparł jednostki niemieckie za Odrę, wysadził niezniszczone jeszcze mosty i spacyfikowal nieregularne formacje niemieckie. Zostawił też na swoim zapleczu garnizony, które miały ewentualnie zwalczać miejscową niemiecką partyzantkę i kontrolować linie komunikacyjne.
Jak komedia pomyłek przebiegała z kolei wojna na morzu. Brytyjskie niszczyciele, które zupełnie niechcący znalazły się były w samym środku konfliktu, usiłowały zachować neutralność i jak najprędzej odejść z Bałtyku. Nie do końca się im to udało. Zaatakowane w Skagerraku (Kanał Kiloński został przez Niemcy zamknięty dla obcej żeglugi) przez 6 małych niszczycieli (torpedowców) klas Moewe i Wolf, w chaotycznej nocnej bitwie 19/20 czerwca utraciły wyrzuconego na mieliznę HMS Westminster, zatapiając jednakowoż 3 okręty niemieckie; pozostałe 3 ostatecznie uciekły. W trakcie walki zatopiony został znajdujący się pechowo w pobliżu neutralny amerykański frachtowiec płynący z ładunkiem drobnicy do Gdyni; zginęło 10 z 24 członków jego załogi. W bitwie tej wziął również udział eskortujący Anglików ORP Wicher, i być może to jego armaty zatopiły jeden z niemieckich torpedowców. Wyszedłszy na Morze Północne Brytyjczycy otrzymali rozkazy dołączenia do eskorty powracającego akurat z wizyty kurtuazyjnej w Indiach krążownika liniowego HMS Hood, będącego chlubą i dumą Royal Navy, największego i najwspanialszego ówcześnie okrętu świata. Nie zdążyli, bo dosłownie kilka godzin przed planowanym momentem spotkania, już prawie na Kanale La Manche, na trawersie Półwyspu Bretońskiego, Hood został zatopiony trzema niewielkimi bombami zrzuconymi z dwoch rozpoznawczych Junkersów Ju-21, wracających z bezowocnych poszukiwań Wichra (który już dawno zawrócił do Gdyni, w ogóle nie wychodząc ze Skagerraku).

Niemcy nadlecieli ze słońcem, od zachodu. Ponieważ było to już po bitwie w Skagerraku, więc na Hoodzie ogłoszono alarm przeciwlotniczy, no ale nikt się nie spodziewał, że powolne, słabo uzbrojone Junkersy zdobędą się na zaatakowanie potężnego krążownika liniowego. Tymczasem Niemcy, posłuszni otrzymanym przed wylotem rozkazom (nie atakować, ale w razie gdybyście zostali zaatakowani, odpowiedzieć ogniem), na widok obracających się w ich stronę pelotek Hooda - z niskiej wysokości wyrzucili cztery 150-kg bomby i uciekli. 

Hood miał potwornego pecha, bo z tych czterech trafiły trzy, z czego już pierwsza wbiła się głęboko pod pokłąd w okolicach masztu głównego na prawej burcie; druga z bomb dosłownie urwała tylny komin. Okrętem targnęła potężna eksplozja, która niemal oderwała część rufową okrętu; widziano wylatujące w powietrze elementy wież artyleryjskich krążownika, wyrwanych wybuchem z barbet. W ciągu 3 minut zatonęła także część dziobowa Hooda; zginęło 1418 z liczącej 1421 osób załogi nieszczęsnej chluby i dumy Royal Navy. 

Dwie godziny później Wielka Brytania wypowiedziała Niemcom wojnę. 

I kto wie, czym by się to wszystko nie skończyło, gdyby nie intensywna praca dyplomatów już od pierwszych dni tej dziwnej, przypadkowej wojny. Gdy armia polska beznadziejnie ugrzęzła w okopach na linii Odry - nie mając środków przeprawowych nie byłą w stanie sforsować rzeki - a Brytyjczycy po pierwszych tygodniach uniesienia, histerii i rozpaczy po stracie Hooda poszli w końcu po rozum do głowy i uświadomili sobie, że zbyt miażdżące zwycięstwo nad Niemcami w niedopuszczalny sposób wzmocni Francję - gdy więc jesienią Niemcy zasygnalizowali gotowość do kapitulacji, dyplomaci ochoczo się tej propozycji uchwycili. Traktat pokojowy, zawarty 11 listopada 1932 r. we Wrocławiu, oddawał Polsce obszar Wolnego Miasta Gdańska, większość Prus Wschodnich, Dolny Śląsk z Wrocławiem i zdecydowaną większość Górnego - w zasadzie sankcjonując status quo osiągnięty okupacją niemieckich terenów na wschód od Odry. Francja uzyskała zaledwie niejasne i niewyraźne prawa do współużytkowania niektórych zakładów przemysłowych w Zagłębiu Ruhry. Brytyjski premier Ramsay MacDonald doskonale zdawał sobie sprawę, że Polakom na dłuższą metę nie pomoże nawet tak wspaniałe zwycięstwo i tak ogromne zyski i cały kunszt dyplomatyczny skierował na jak największe osłabienie odwiecznej rywalki, Francji. I to mu się, trzeba przyznać, udało. 

A II wojna światowa wybuchła i tak. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść. 

Zaś wracając do samej dioramy... Cóż. Będzie to wyglądało tak:


OORP Władysław IV i Wicher na redzie portu gdańskiego, 14 czerwca 1932, ok. godziny 2 po południu. Wicher odchodzi, by zająć się nadpływającymi brytyjskimi niszczycielami, Władysław zostaje na posterunku. 

Za parę godzin zacznie się wojna...


12 komentarzy:

  1. Dziękuję Kasiu... tyle lat mieszkam w Gdańsku i o 'kryzysie gdańskim' dowiedziałem się za Twoją pomocą ;-) Tyle jest jeszcze w naszym mieście do poznania.
    Shidley

    OdpowiedzUsuń
  2. Cuuuuudo :) !!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Fiu , fiu ! Po takiej wojnie nie było by już marszałka Józefa , byłby Józef I z Bożej łaski ......

    OdpowiedzUsuń
  4. Się czepiam, ale jako Ślonzok muszę :granica na Górnym Śląsku była tak pokręcona, że w części przemysłowej regularnych walk sie po prostu nie dało prowadzić w sposób sensowny. Jedyna możliwość to obejście odw kierunku Częstochowa ( nie jest to Ślask, tylko ówczesne woj kieleckie) w kierunku na Herby, Kluczbork, Opole, a na południu wzdłuż Wisły w Kierunku na Racibórz, Koźle, Nysę- trudny pofałdowany teren o czym przekonali się Rosjanie w 1945 r. W efekcie cały Górny Śląsk,a sięgał aż do Brzegu - Opolszczyzna to wymysł powojennych władz, by nie rozwijać autonomicznego województwa śląskiego,ostatecznie zlikwidowanego i przemianowanego na śląsko-dąbrowskie po przyłączeniu części kielecczyzny i Małopolski- byłby przyłączony do Polski. Co do Dolnego Śląska to tam jednak sporo Niemców mieszkało, więc czy by było warto?

    OdpowiedzUsuń
  5. Szkoda, że to nie Kasia pisze historię Polski, o ileż byłaby wspanialsza.

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak napisał nasz drogi Chomiczek nikt się o niemiecką część "Górnego Śląska" nie zamierzał bić. Wydzielone siły miały go tylko okupować i w pierwszej fazie nie radziły sobie z tym .Tak to zrozumiałem . Czy warto było zajmować Dolny Śląsk . Spróbujmy przez chwilę postawić się na przeciw tamtych ludzi , w tamtych czasach i wytłumaczyć im ,że nie warto ! Fakt ! Wielka szkoda ,że to nie Kasia pisze historię Polski :))

    OdpowiedzUsuń
  7. Krótko i na temat.Cudo,cudo i jeszcze raz cudo.Kasiu super🙉

    OdpowiedzUsuń
  8. O Dolnym Śląsku nikt nie myślał do momentu, kiedy pojawił asie pomysł odszkodowań za ziemie wschodnie II RP. Proszę pamiętać, że Dolny Śląsk to sięgał do Zielonej Góry. No ale to moja wiedza, a nie historia alternatywna. W mojej wersji ( oj będą gromy, oj będą)Krzyżacy wygrali pod Grunwaldem, a co.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wygrali pod Grunwaldem ? i co dalej , i co :) ?

      Usuń
  9. A co robią w tym czasie bolszewicy?
    Bo w realnej historii przygotowywali się do przyłączenia kolejnych republik...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nad bolszewikami intensywnie pracuję. Szykujemy z przyjacielem II część tej zboczonej historii, znaczy wybuch II wojny swiatowej. Wciąż dyskutujemy, czy przypadkiem atak by nie przyszedł ze wschodu właśnie.

      Usuń
    2. W tym czasie nie byli jeszcze gotowi na wielką wojnę o wolność narodów ! Poza tym wydarzenia przebiegały tak szybko , ze nie zdążyli zareagować .

      Usuń